Blog #23 – Palec Boży wskazujący (opowiadanie)

Momenty prawdy i olśnienia przychodzą do nas niespodziewanie. Jednak prawdziwym wyzwaniem jest to, co zrobimy potem.

Ania

***

Zaczęło się od lekkiego swędzenia. W pewnym momencie musiałem oderwać palce od klawiatury, ponieważ w lewym palcu wskazującym poczułem jakby mrowienie. Próbowałem podrapać czubek palca paznokciami drugiej ręki, jednak swędząca powierzchnia była zbyt mała i nie udawało mi się utrafić dokładnie w podrażnione miejsce. Potraktowałem to jako dobrą wymówkę, żeby wstać od biurka i przeciągnąć się. Podszedłem do okna i spojrzałem na ulicę. W dole ciągnął się sznur samochodów, nieco wolniej przemieszczali się ludzie, chodniki ginęły pod topiącymi się płatami śniegu. Włożyłem swędzący opuszek do ust i zacząłem nagryzać go zębami. Przez chwilę odczuwałem ulgę, oderwałem myśli od tego niespodziewanego doznania i podniosłem wzrok wyżej. Nad dachami budynków unosiły się trzy kolorowe balony. Jak wycięte z innego świata kolorowały szarość zimowego nieba barwami tęczy i nieczytelnymi napisami, zapewne sponsorów. Wolność, symbol wolności. Palec odpowiedział pulsowaniem, następnie szczypaniem. Musiałem niechcący przegryźć naskórek.

Oderwałem oczy od kolorowych balonów, westchnąłem i wróciłem do biurka. Ekran wypełniały pikselowe wykresy, nie miały jednak nic z lekkości latających balonów, choć powtarzały część ich palety barw. Nie byłem do końca przekonany, czy na pewno wyszły z mojej głowy. Kiedy byłem małym chłopcem, nie zastanawiała mnie nigdy kwestia swobody. Czas był, wolność była, granicę wyznaczało niezadowolenie ojca i smutek mamy. Sam nie wiem, kiedy te wszystkie potencjały, możliwości i „co z tej Twojej wyobraźni wyrośnie” przybrały kształty grafów, linii łamanych i danych statystycznych. Lata dziecięce, które spędziłem na ciągłym gubieniu się w myślach i w zaroślach lasu niedaleko domu, przeobraziły się nagle w niepokój i duszącą potrzebę osadzenia w realiach dostępnego pięcioma zmysłami świata. Odzwierciedlić, przeliczyć, podsumować. Złapać się tej wątłej nitki, oddzielającej zjawę wyobraźni od kręgosłupa rzeczywistości i biec, biec za wciąż uciekającym kłębkiem.

Nie, dzisiaj już nie popracuję. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nieświadomie ocieram lewy palec wskazujący o szorstkość moich sztruksów. Teraz był już mocno zaczerwieniony, swędzenie wcale jednak nie zelżało. Zapisałem moje wykresy w odpowiednim folderze i wyłączyłem komputer. Widok balonów na szarym, późnozimowym niebie wywołał we mnie chęć wyjścia na zewnątrz. Zarzuciłem kurtkę, wsunąłem czapkę i sięgnąłem do kieszeni po rękawiczki. Moja lewa ręka natrafiła jednak na opór, jakby otwór kieszeni nagle się pomniejszył. Spojrzałem w dół, ale wszystko wyglądało normalnie. Po prostu z kieszeni wystawał kawałek listu, który upchnąłem jeszcze na klatce schodowej, wychodząc rano z mieszkania i opróżniając skrzynkę na listy. Pisała do mnie matka, wiecznie zatroskana moim niezrozumiałym dla niej milczeniem, prosząca, bym przyjechał w końcu do domu i porozmawiał z chorującym od lat ojcem. Nie byłem z nimi pogniewany, na swój sposób czułem się związany z tą dwójką ludzi, którzy wybrali sobie mnie, choć może nie do końca mnie, ale niezależnie od tego, jak bardzo byłem odpowiedzią na ich oczekiwania, zajmowali się mną troskliwie i, jak umieli najlepiej, wprowadzili w dorosłość. Moje milczenie było raczej formą utwierdzania się we własnej realności i niezależności, takim testem na emocjonalne radzenie sobie w świecie, gdzie każdy jest sam. Lata spędzone z rodzicami kojarzyły mi się z bajecznymi chwilami rozpieszczenia, ukochania i tej ciążącej miłości, która jest za wielka na jednego małego człowieka. Kiedy wybrałem wykresy, musiałem zrezygnować z dzieciństwa, a zatem również z rodziców.

Zbiegając po schodach, nasunąłem rękawiczki. W lewym placu wskazującym powstała dziura. Szwy musiały puścić dokładnie w tej chwili, bo wcześniej na pewno jej nie było. Zupełnie, jakby podrażniona końcówka mojego palca domagała się ode mnie większej uwagi. Postanowiłem na razie zignorować ten apel do mojej pedantyczności i zamiast wrócić do biura, by zaszyć dziurę, naciągnąłem nieco końcówkę rękawiczki i zakręciłem czubek, tak by ukryć porwane nitki. Nim się obejrzałem, nogi zaniosły mnie na drugą stronę ulicy, a potem w lewo do pierwszego skrzyżowania i w prawo ku mniej znanej części dzielnicy. Szedłem i myślałem o ostatnim algorytmie, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że koło moich nóg plącze się mały, czarny pies, merdający radośnie krótkim ogonem. Nie było go, kiedy wychodziłem z biura, to pewne, ani kiedy skręcałem w tą ulicę, ale teraz był, biegł rytmicznie, spoglądając co kilka kroków do góry, aby upewnić się, czy wciąż szedłem obok, no i machał tym swoim małym kikutem jak energiczny dozorca miotłą. Dałbym sobie głowę uciąć, że kiedy zadzierał mordę, to się do mnie uśmiechał.

Wyjąłem ręce z kieszeni, żeby go podrapać za uszami, ale mój wzrok przyciągnął po raz kolejny lewy palec wskazujący. Tam, gdzie wcześniej było swędzenie, pojawiła się teraz mała narośl. Ugryzienie komara jak nic, tylko skąd komar na początku marca? Poczułem znane mi już doskonale mrowienie w okolicach przełyku, poczułem też, jak pocą mi się ręce. Tak się zaczynały momenty paniki. Mój racjonalny umysł podpowiadał mi miliony alternatywnych rozwiązań, bardziej prawdopodobnych niż przedwcześnie rozbudzony komar: pająk pod łóżkiem, pchła od tego merdającego kundla, świąd, uczulenie na wełnę rękawiczek. Jednak rozbudzona, ciężka od dojrzałych owoców wyobraźnia, podsuwała mi obrazy tak niemożliwe, że przyspieszało mi serce: oto mściwy komar z ludzkimi zębami zamieszkał w mojej klawiaturze i czyhał na każdą chwilę mojego klikania, by wyssać ze mnie trochę krwi. Mały, skąpy zazdrośnik, kochający się w klawiszu Ctrl, sekretnie wpuszczający jad w jedyne dostępne mu od czasu do czasu miejsce: dłoń zdradzieckiego użytkownika kombinacji funkcji z Control. Musiałem się zatrzymać i oprzeć o ścianę budynku. Było mi niedobrze i musiałem przypomnieć sobie kilka wzorów matematycznych, żeby się nie przewrócić. Czarny szczeniak, który mi od pewnego czasu towarzyszył, również się zatrzymał i przyglądał mi się jednym uchem. Nie pomyliłem się, jego oczy były zamknięte, jedno ucho klapnięte, natomiast drugie niczym antena wystrzeliło w moim kierunku i drgało jak radiostacja odbierająca sygnał z orbity pozaziemskiej. Pies nagle otworzył oczy i, przysięgam, wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu tak ludzkim, że na chwilę sam zamknąłem oczy i potrząsnąłem głową, żeby odwołać wszystkie interpretacje, jakie z pewnością ucieszyłyby moją wyobraźnię, ale które pozbawiłyby mnie rozumu.

Ostatni raz czułem się tak bezsilny w wieku dwunastu lat. To właśnie wtedy podjąłem decyzję, że wolność mojej wyobraźni wymaga precyzyjnie rozstawionych słupków granicznych w postaci namacalnych i racjonalnych praw fizyki i matematyki, których abstrakcyjność była wystarczającą nagrodą za utratę ciągle tworzących się w mojej głowie światów równoległych. Pamiętam, że właśnie wtedy, kiedy po raz ostatni pozwoliłem swojej głowie na niezrównoważone wędrówki, ojciec zachorował. Do tej pory twierdził, że było mu to pisane, ale ja byłem święcie przekonany, że stało się tak wskutek moich szaleństw i nieodpowiedzialnych ucieczek w światy nierealne.

Wziąłem się w garść i ruszyłem do przodu. Roześmiany pies za mną, krok w krok, ja na dwa, on na cztery. Dobrana z nas była para. Nie zwracałem na to szczególnej uwagi, ale chyba oglądali się za nami ludzie. Tak jak wtedy, kiedy stanąłem na parapecie i postanowiłem skoczyć. Pod oknem stanęli rodzice, babcia i sąsiedzi, a ja śmiałem się do nich, machałem skrzydłami i krzyczałem: zaraz do was zlecę! Nie rozumiałem przerażenia w ich oczach ani złożonych rąk mamy i dłoni zaciskających się w pięści na sercu – przecież miałem skrzydła, nie rozbiłbym się o ziemię. Ostatecznie nie skoczyłem, bo powstrzymały mnie załzawione oczy mamy, zresztą wcale nie byłem pewien, czy latanie było moim powołaniem. Zszedłem z parapetu do swojego pokoju i otrzepałem zwichrzone nieco piórka. Przypomniałem sobie ten moment z przeszłości, bo tak jak wtedy czułem się teraz niezwykle lekko. To musiała być zasługa nieznanej narośli na moim palcu, która rozdęła się już na tyle, że lewa ręka zaczęła podskakiwać niezależnie od ruchu mojego ciała, za to zgodnie z powiewami wiatru. Mój pieski towarzysz był tym faktem niezwykle podniecony i co rusz próbował doskoczyć do mojego osobistego balonika.

Choć zdawałem sobie sprawę z absurdalności tego zjawiska, nie mogłem odmówić mu swoistego uroku. Megapęcherz na palcu mienił się w słabym świetle zimnego dziś słońca jak rybia łuska na piasku. Znowu zrobiło mi się słabo, ale tym razem nie miałem już zawrotów głowy. Doszedłem do końca ulicy, przede mną zaczynał się ciąg jednorodzinnych domków, po lewej droga zakręcała z powrotem, jednak zrezygnowałem z obu tych opcji na rzecz ostrego skrętu w prawo, gdzie już merdał na mnie mój towarzysz. Na tej ulicy ostatnie budynki ciągnęły się tylko po jednej stronie, po drugiej niezabudowany teren zarastały chwasty i badyle, odgrodzone od ulicy pordzewiałą i powyginaną ze starości siatką. Wszyscy przechodnie zostali w tyle, nie musiałem już zadzierać lewej ręki ku górze, gdy ktoś chciał mnie wyminąć, a narośl była już nie do ukrycia i przejawiała wszelkie chęci do dalszego rozrostu w postaci smyrgania, podrażnienia i uczucia naciągnięcia. Wrażenia te powodowały pewien dyskomfort, ale był to rodzaj nerwowości i podniecenia, jak wtedy, kiedy się czeka na miłą niespodziankę.

Znowu do mnie wrócił ten wieczór, kiedy zachorował tata. Wtedy również nie mogłem usiedzieć na miejscu. Czekałem, kiedy wróci z pracy, obiecał mi bowiem, że przyniesie z biura kolorowe długopisy, a ja byłem tak niecierpliwy, że co chwila opędzałem się od atakującej mnie różowej żyrafy, zielonego hipopotama i pomarańczowej foki – każde z nich chciało, żebym namalował je jako pierwsze. Jak tylko usłyszałem klucz w drzwiach, wystartowałem niczym gazela, żeby tylko zdążyć przed długonogą żyrafą. Udało się, w korytarzu byłem pierwszy i została mi tylko ostatnia prosta w stronę drzwi. Przy nich nie było jednak taty, tylko zapłakana mama. Kiedy mnie zobaczyła, rozpostarła ramiona, a ja się w nie rzuciłem, bo przecież wiedziałem, że stało się coś złego, tylko nie rozumiałem jeszcze co. Kiedy ramiona mamy się otworzyły, zobaczyłem bladego tatę na łóżku w szpitalu, mój wzrok przyciągnęły jednak opuszki jego palców – widać na nich było ślady walki – całe były poprzecinane kolorowymi kreskami, w niektórych miejscach aż do krwi. Z tyłu usłyszałem śmiech fioletowej hieny i wiedziałem już, że tata zachorował przez te moje długopisy, przez te nieznośne pomysły z mojej głowy, które domagały się narysowania, realizacji, bycia za wszelką cenę. Nie zawahały się nawet zaatakować taty. Zrozumiałem, że czas było na życiową decyzję, więc ją podjąłem i hiena musiała się zamknąć.

Otrząsnąłem się z tych przeszłych obrazów. Pęcherz na moim palcu osiągnął już rozmiary sporej piłki plażowej. Kiedy stałem ze spuszczonymi ramionami, dolna powierzchnia narośli sięgała ziemi, jednak nie miałem żadnego problemu, żeby palcem (pęcherzem?), wskazywać ku niebu, jako że był on niezwykle lekki, i gdyby nie jego umiejscowienie, zasadniczo mógłbym zapomnieć o jego istnieniu. Doszedłem właśnie do skraju miasta, siatka po drugiej stronie ulicy się skończyła i przede mną rozpościerało się otwarte pole, za nim zaczynał się las. Mój osobisty balon z mojego rodzonego palca, z mojej głowy, z mojego ciała, z mojego istnienia skierował się na prawo, gdzie w oddali ujrzałem startujące ku górze inne balony. Szedłem ku nim niemalże w podskokach. Każde oderwanie stopy od ziemi to była chwila uniesienia, płynięcia w powietrzu, po czym kolejny krok i huśtawka ku niebu. Zacząłem przyspieszać, moje kroki stały się coraz dłuższe, a okresy antygrawitacyjnego oderwania coraz bardziej wyzwalające, coraz bardziej kuszące. Skupisko balonów było już prawie na wyciągnięcie ręki, biegłem jak opętany, chciałem zrobić kolejny krok, by odbić się jeszcze wyżej, ale moja stopa nie natknęła się już na grunt, bo ten został niżej i coraz niżej i coraz bardziej pode mną. Lewe ramię instynktownie podniosło się ku górze, nabrzmiały pęcherz na moim palcu rozdął się do maksymalnych rozmiarów, w środku rozbłysły barwy tęczy. W dole pozostał roześmiany pies i definiujące jego ruch zasady fizyki.

Śmiałem się niczym wyzwolony z kaftana szaleniec. Jak człowiek, który wyszedł z siebie i właśnie do siebie wrócił. Jak przestrzeń, która pokonała ostatnią przeszkodę, jak autor, który okiełznał właśnie ulotną kropkę zakończenia. Unosiłem się ku innym kolorowym ludzkim balonom, również roześmianym i zachłystującym się rozrzedzonym powietrzem. Ich pęcherzowe czasze wypełniało szczęście, płynące helem i krwią w żyłach, pulsujące życiem i niekończącym się horyzontem.

Odważyłem się otworzyć oczy i spojrzeć w dół. Ziemia była drobnym, zielonym groszkiem, obracającym się na patelni wszechświata. Któż ją tam umieścił, któż ją tam przypiekał – pytania te opuściły mnie jeszcze przed orbitą, rozpływałem się w byciu wszechświata. W byciu sobą, słonecznym strumieniu mojego własnego ja. Pomyślałem wtedy o rodzicach – czy i im dane było kiedykolwiek...? Myśl ta wywołała niepokój. W tym samym momencie poczułem głód, materialne ssanie moich trzewi, następnie zawrót głowy. Potrzeba ta sprawiła, że skuliłem się w sobie i, choć serce czuło żal, ciało domagało się formy, rąk, nóg, nosa i małżowiny usznej. Z mojego balonu zaczęło uchodzić powietrze. Najpierw zmarszczyła się powierzchnia, następnie pęcherz zaczął się robić asymetryczny i smutniał mi w oczach. Niedane mi było jednak zobaczyć jego ostatecznego zwiotczenia. Nim się obejrzałem, oderwał mi się od palca i z sykiem uciekł ku nieznanym przestworzom niezbadanego wszechświata, podczas gdy ja, złapany w fizyczne prawo grawitacji, obróciłem się ku sile, która mnie przyciągała, i ujrzałem zbliżający się ku mnie z prędkością gaszonego światła pas do lądowania. Złożyłem więc skrzydła.

Ania

Bruksela, styczeń 2014 r.


________________


Podoba Ci się ten tekst? Polub nas na Facebooku, by otrzymywać regularne powiadomienia o nowych wpisach:

Komentarze

  1. Anonimowy9/2/25 12:18

    Aniu..po tym opowiadaniu to tylko cieszę się że nie jest ze mną tak źle. Żadne balony mnie nie nęcą...a na obrazku czy to Karolek? Bardzo kolorowy i wesoly rysunek tym bardziej podkreśla dramatyczny wątek w opowiadaniu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdego nęci co innego :-) Karolek nie chciał modelować, pies wyskoczył z wyobraźni, zresztą pojawił się na długo przed Karolkiem... A tak szczerze, czasem nie do końca rozumiem, skąd się biorą te obrazy, po prostu wiem, że tak ma być. Dziękuję za Twój czas!

      Usuń

Prześlij komentarz

Strefa Wymiany Myśli