„Żaden z nas dwóch nie ma
pojęcia, w jaką gramy grę. […] Wreszcie pojmuję jedną, jedyną, prostą jak drut
regułę: kto ma jeszcze na tyle animuszu, żeby zebrać wyrzucone karty, ten
wygrywa starcie. Chodzi zwyczajnie o to, żeby być najmniej apatycznym ze wszystkich
graczy. Wyśmienita gra dla przedszkoli, szpitali psychiatrycznych, placówek
terapii uzależnień oraz ośrodków dla uchodźców.”
Dimitri Verhulst „Problemski hotel”
Już trzeci raz dzisiaj leżałem na plecach i patrzyłem w zawieszoną nade
mną napuchniętą twarz brata. Moją twarz. Byliśmy bliźniakami, ale oprócz
identycznego wyglądu niewiele mieliśmy ze sobą wspólnego. Nigdy nie bawiliśmy się
razem, nie mieliśmy wspólnych kolegów. Każdy z nas zbierał oddzielną kolekcję
samochodzików wyścigowych tyle tylko, że zawsze, kiedy trafiłem na inny model,
Szymon mi go zabierał. Nawet kiedy mama kazała mu oddawać skradzione zabawki, Szymon
najpierw ze złością rzucał nimi o ścianę, a potem krzyczał tak długo i tak
strasznie, że w końcu i ja sam zaczynałem płakać, zbierałem rozrzucone samochodziki
i oddawałem je Szymonowi. Wówczas jego zapłakana twarz wykrzywiała się w
złośliwym uśmieszku. Szymon zawsze górą.
Tym razem jednak przesadził. Trzeci raz z rzędu wziął rozbieg i z impetem
wpadł na mnie, przewrócił i przygniótł swoim pulchnym ciałem, a teraz dodatkowo
walił klockiem po głowie. Poczułem, jak zaciska mi się gardło, zaczęła ogarniać
mnie panika, zupełnie nie wiedziałem, jak się bronić.
– Przestań, Szymon! Auuu, to boli!!! – czułem, że łzy ściekają mi po
policzkach, mimo że bardzo nie chciałem płakać. Wiedziałem, że Szymon tylko na
to czekał.
– Ty mazgaju! Mazgaju! Co, może powiesz mamie, mamie? Tylko spróbuj, a
przyjdę do ciebie w nocy i obetnę ci siusiaka!
– Sam sobie obetnij – w końcu zebrałem się w sobie i zrzuciłem go z
siebie. Odskoczyłem natychmiast na bok. Szymon był niezwykle szybki, nie
chciałem ryzykować, że złapie mnie za koszulkę i znowu przewróci. – Czego ty
chcesz?! – wyrzuciłem z siebie cały zasmarkany i zrobiłem krok do tyłu.
Niestety stopą natknąłem się na jakiegoś pluszaka, poślizgnąłem i runąłem jak
długi. Wszystko wokół mnie zawirowało, kątem oka zobaczyłem tylko Szymona,
który stał na szeroko rozstawionych nogach z rękami po bokach jak Superman,
kiedy pokonywał swoich wrogów, i śmiał się, śmiał się tak szaleńczo, że
skuliłem się w sobie, zakryłem uszy obiema rękami i już nic więcej nie pamiętam.
***
– Hej mały, jak się czujesz? – zapytała mnie nasza pani. Uwielbiałem
panią Bogusię. Była ciepła, pachniała kwiatami, tylko ręce miała zawsze chłodne.
Lubiłem, jak mi je kładła na policzku albo na czole, żeby sprawdzić
temperaturę, kiedy wyglądałem na „rozpalonego”. Tak mówiła wtedy. – To znowu
sprawka Szymona, prawda?
Popłakałem się. „Mazgaj, mazgaj”, słyszałem głos brata w głowie, ale nic
nie mogłem na to poradzić. Pani Bogusia była tak blisko, taka uśmiechnięta,
taka bezpieczna, chciałem koniecznie się do niej przytulić. Głowa sama
przetoczyła mi się z oparcia fotela ku jej piersi i wtedy położyła mi na policzku
swoją chłodną dłoń, a ja słuchałem tylko, jak miarowo oddycha. Chciałem włożyć
kciuka do buzi, ale mama ciągle mówiła, że tak robią mali chłopcy, a ja
chciałem być duży. Większy od Szymona.
– Pamiętasz, Piotrusiu, jak ostatni raz rozmawialiśmy o twoim bracie? Że
nie możesz mu pozwolić, żeby cię bił? Że musisz mu się postawić?
Pokiwałem głową i na policzku poczułem drapanie włosków na powierzchni
sweterka pani Bogusi. Potem pociągnąłem nosem i jakoś tak odruchowo włożyłem
kciuk do buzi. Pani Bogusia pachniała łąką. Pani Bogusia uśmiechnęła się. Wzięła moją buzię w swoje chłodne ręce i powiedziała:
– Piotrusiu, popatrz na mnie. Wyjmij palec z buzi. Jesteś grzecznym
chłopcem, mądrym. Twój brat jest na ciebie zły, bo myśli, że zabierasz mu kolegów
i zabawki. Czasem bracia tak mają. Są zazdrośni, bo wydaje im się, że ich brat
albo siostra mają więcej zabawek albo że mama bardziej ich kocha, rozumiesz? – Skinąłem
głową. Pani Bogusia była taka mądra. – To nie znaczy, że mogą się źle
zachowywać albo bić inne dzieci. Ty też masz prawo do swojego miejsca i do
swoich zabawek. Musisz go bronić, zasłużyć na nie, rozumiesz? Musisz pokazać
bratu, że się go nie boisz.
– Ale on jest silniejszy – szepnąłem i zacząłem szybko mrugać, bo mnie
oczy zaczęły znowu szczypać od łez.
Pani Bogusia zbliżyła do mnie swoją twarz, tak że nasze nosy prawie się
stykały. Poczułem kwiaty, takie jak mama przynosiła latem do domu, kiedy
wracała z działki. Z bliska jej oczy były niesamowicie zielone: – Czy to
znaczy, że się poddajesz?
Nie chciałem pokazać pani Bogusi, że się boję, czułem się też bardzo
senny, dlatego znowu wtuliłem głowę w jej drapiący sweterek, podkurczyłem nogi
i głęboko westchnąłem.
***
Całą noc nie spałem. Bałem się, że Szymon przyjdzie do mnie do łóżka z
dużymi nożycami, jak na tym magnesie w kształcie kraba, który mama tydzień temu
przyczepiła do lodówki, i obetnie mi siusiaka. Byłem pewien, że jest do tego
zdolny. Zaraz po przedszkolu wpadł w ramiona mamy i powiedział, zanim zdążyłem
się odezwać: „Mamo, mamo, Piotruś znowu się przewrócił. Wszystkie dzieci się z
niego śmiały, jak się poślizgnął na miśku”. Mama tylko pogłaskała mnie po
głowie i powiedziała: „Piotrusiu, wiesz, że musisz uważać. Trzeba zawsze
patrzeć pod nogi. Pokaż tego siniaka. Chodź, kochanie, mama da ci buziaka, żeby
mniej bolało”. Szymon znowu skłamał i mama znowu mu uwierzyła. Poczułem złość,
ale przełknąłem ją jak ślinę.
Cały czas myślałem o tym, co powiedziała pani Bogusia. Nie chciałem, żeby
Szymon wygrał. Nie chciałem oddawać mu swoich zabawek. Nie chciałem, żeby się
ze mnie śmiał. Chciałem, żeby go nie było. Żebym przestał się bać. W nocy słyszałem
jego miarowy oddech w łóżku, które stało pod przeciwległą ścianą. Gdyby nie
bałagan, panujący w jego części pokoju, jego strona byłaby lustrzanym odbiciem
mojej. Łóżko z niebieską pościelą, a na niej uśmiechające się samochodziki.
Szafa z motywem samolotów na drzwiach i drewniana skrzynka z wysuwanymi
szufladami na zabawki. Czasem rano, kiedy wstawaliśmy, miałem wrażenie, że
widzę siebie w lustrze. To było niepokojące wrażenie. Nie byłem pewien, czy
jestem prawdziwy, skoro siedzę naprzeciwko. Potem Szymon robił złośliwą minę i
przypominałem sobie, że to nie mogę być ja, że przecież nie mogę się bać siebie
samego. Jednak to rozdwojenie często mnie paraliżowało.
Musiałem zasnąć, bo śniło mi się, że znowu jesteśmy w przedszkolu. Bolała
mnie głowa, Szymon chyba znowu mnie uderzył. Siedzieliśmy w szatni, każdy
zakładał swój płaszczyk i buty. Była to godzina spaceru. Jako najstarsza grupa
mieliśmy prawo do korzystania z tej części szatni, w której każdy haczyk
oznaczony był literką alfabetu. Moja literka to było P jak Piotruś. Szymon był
pod S. Lubiłem literki i czytałem wszystkie napisy nad sklepami. Mama mnie
wtedy bardzo chwaliła, a Szymon robił głupie miny. Ledwie dukał i denerwowało
go, że ja już umiem przeczytać całe wyrazy. W młodszych grupach wieszaliśmy
ubrania pod znakami owoców, a w zeszłym roku zwierzątek. Na początku miałem
mieć psa, bo też był na P, ale jak Szymon dostał strusia na S, to kazał mi się
zamienić i kopnął mnie w kostkę. Potem skłamał pani Bogusi, że zamiana zwierząt
to był mój pomysł, bo się boję psów. Pani Bogusia chyba nie uwierzyła, ale
powiedziała mi tylko, że struś jest ptakiem, co też jest na P.
Nagle tuż koło mnie pojawił się Szymon i krzyknął mi wprost do ucha:
– Będziemy grać w Indian. Będziesz moim niewolnikiem. Niewolnikiem! Wezmę
twój skalp! Skalp, słyszysz?
Najpierw zadzwoniło mi w uszach od tego wrzasku, a potem po raz kolejny ogarnęła
mnie złość. Dosyć tego, mam tego dosyć! Nie będzie żadnego niewolnika, żadnego
skalpu. Ustawialiśmy się właśnie w pary do wyjścia. Podeszła do mnie pani Bogusia
i powiedziała: – Gotowy? – A ja po raz pierwszy w życiu nie miałem ochoty się
do niej przytulić, tylko wyprostowałem się i powiedziałem: – Gotowy.
Plac zabaw był bardzo fajny. Była w nim piaskownica, ślizgawka, huśtawki i taka fajna siatka, po której można się było wspinać, a jak się robiło za ciężko, to można się było puścić i się nie spadało, tylko turlało z powrotem do środka. Niedaleko też był staw, ale tam nie wolno nam było chodzić. Pani Bogusia przestrzegała nas zawsze, że nad stawem jest niebezpiecznie i dzieci nie powinny się tam bawić. Ufałem jej, choć zawsze ciekawiło mnie, żeby tam pójść i zobaczyć z bliska łabędzie i kaczki. Byłem też ciekaw, czy mieszkały tam inne ptaki, na przykład strusie. Najpierw pobujałem się kilka razy na huśtawce, potem zbudowałem w piaskownicy tor wyścigowy dla mojej niebieskiej ciężarówki i kiedy miałem minąć jeden z zakrętów, na mojej trasie pojawiły się dobrze znane mi buty. Miałem takie same. Nim się obejrzałem, kopnęły mnie w piszczel. Upadłem w piasek, który przykleił mi się do twarzy i do języka, bo, upadając, niechcący otworzyłem buzię. Okropnie szczypały mnie oczy i zacząłem je trzeć, ale natychmiast podbiegła do mnie pani Bogusia i oderwała mi piąstki od oczu.
– Nie wolno, Piotrusiu, nie wolno. Będzie cię jeszcze bardziej boleć. Tak, tak, lepiej sobie popłacz. To lepsze, skoro nie umiesz sobie poradzić. Nie chcesz być silniejszy od Szymona.
Te ostatnie zdania to był chyba głos pani
Bogusi, ale nie byłem pewien, bo tak jakoś dziwnie zabrzmiały w mojej głowie.
Jak echo, które powtarzało moje hop! hop!, kiedy chodziliśmy z mamą na spacer
do lasu.
Wstałem, otrzepałem się z piasku i odepchnąłem ręce pani Bogusi. Oczy
wciąż mnie szczypały, ale przez łzy ujrzałem Szymona, który pokazywał na mnie
palcem i ze śmiechu trzymał się drugą ręką za brzuch. Najwyraźniej było mu
bardzo wesoło. Wtedy jakaś wewnętrzna siła pchnęła mnie w jego kierunku.
Zacząłem biec. Najpierw zobaczyłem zaskoczoną minę Szymona, który nie
spodziewał się żadnego kontrataku, ale kiedy zorientował się, że nie
zamierzałem się zatrzymać, sam wystartował w stronę stawu. Za sobą usłyszałem,
jak pani Bogusia woła moje imię, ale nie miało to znaczenia. Zamierzałem jej
pokazać, że potrafię postawić się Szymonowi.
Po kilku chwilach Szymon dobiegł do małego mostku, który prowadził nad staw i nagle zatrzymał się. Odwrócił się cały z zziajany i krzyknął w moim
kierunku:
– No i co, la-, lalusiu, co mi zrobisz? Myślisz, myślisz, że się ciebie
boję?
Nie obchodziło mnie, co on mówi. Czułem, że nie mogę się zatrzymać. Wbiegłem
za Szymonem na mostek, ten cofnął się o kolejny krok. Deski zadudniły pod
naszymi stopami, kilka kaczek na stawie zatrzepotało skrzydłami.
– Nie będziesz mnie już więcej bił – powiedziałem nieco zachrypniętym
głosem, ale to dlatego, że w ustach wciąż czułem jeszcze ziarenka piasku i
byłem trochę zdyszany po biegu.
– Bo co? Uderzysz mnie? – zaśmiał się Szymon – Nie boję się ciebie!
Jesteś słaby! Słaby! Ciągle byś tylko latał do mamy albo do pani Bogusi jak... jak jakaś dziewczyna!
– Wypluj te słowa! – zażądałem i zbliżyłem się do niego o kilka kroków.
Szymon cofnął się o tyleż i stanął na krawędzi mostku. Nie mógł już dalej iść.
– Wypluj te słowa albo pożałujesz!
– Jesteś głupi – syknął mój brat bliźniak, ale w jego oczach ujrzałem
cień strachu. Dało mi to jakąś nową energię. Podbiegłem w jednej chwili z
rękami wysuniętymi do przodu i nim się obejrzałem, Szymon był już w wodzie.
Szymon, mój brat bliźniak, tak jak ja nie umiał pływać. Patrzyłem, jak
nerwowo trzepocze ramionami, jak wyławia się na powierzchnię, by nabrać
powietrze, jak nieskutecznie próbuje złapać oddech. W tym samym momencie
ogarnęła mnie niemoc. Mogłem tylko patrzeć, jak mój brat tonie. Zupełnie,
jakbym stracił wolną wolę i czekał na dalszy ciąg wypadków, już nie z mojej
decyzji. Stałem tak przez chwilę, po czym w mojej w głowie pojawiła się w końcu
myśl. Niech ktoś tu przybiegnie i wyłowi Szymona ze stawu! Siłą woli odwróciłem
się, aby krzyknąć o pomoc, i zobaczyłem przy wejściu na mostek panią Bogusię. Powoli
szła w moim kierunku. Na twarzy miała chyba uśmiech.
***
Obudziłem się cały zlany potem. Sen z Szymonem znów powrócił. To nie był
dobry znak. Psychiatra, doktor Pańska, twierdziła, że musimy się skupić na
dzieciństwie i przerobić wszystkie najgorsze przeżycia brutalnej konkurencji
między braćmi o uczucia mamy. Po ostatniej sesji myślałem, że temat mamy już za
sobą, a tu wspomnienia znowu wróciły ze zdwojoną siłą. Cały ten eksperyment
zaczynał mnie już męczyć. Bałem się, że będziemy wałkować dziecięce traumy w
nieskończoność, aż najdą mnie nieodwracalne zawroty głowy i przez resztę życia
będę wymiotował te psychiczne męty.
Tymczasem w drzwiach pojawił się sanitariusz. Musiała wybić ósma, zaraz
nas będą prowadzić na śniadanie. Posiłki i czas bezpośrednio po obiedzie
spędzaliśmy razem – wszyscy pacjenci oddziału psychiatrycznego zawsze gotowi,
by łyknąć kolejną porcję leków i medycznych bzdur na temat swojego stanu. Było
tu paru prawdziwych wariatów, jak mój sąsiad ze Szczecina, który całe dnie
spędzał, szorując podłogę szczoteczką do zębów, a kiedy szczoteczka mu liniała, dostawał
napadów szału, po których zamykali go w izolatce na trzy dni, aż się uspokoił i
zabierał się za wykańczanie nowej. Gdyby chociaż coś mówił, a on nic, tylko
szorował albo krzyczał. Czasem wyszczerzał też złowrogo zęby do innych
pacjentów (tych swoją drogą nie szczotkował nigdy).
Wstałem, zarzuciłem szlafrok i podreptałem w stronę świetlicy i jadalni
jednocześnie. Pacjenci na oddziale byli bez wątpienia wątli psychicznie, ale
całkiem sprawni fizycznie, niektórzy wręcz bardzo silni, więc sanitariusze
woleli nas mieć na oku, zgromadzonych w jednym miejscu. A chorzy mieli
najróżniejsze pomysły na alternatywnie korzystanie z kolorowych składników
posiłków, jednak pracownikom głównie chodziło o kontrolę nad spożywaniem leków,
bo każdy wariat potrafił połknąć pigułkę tak, żeby ją natychmiast zwrócić, a
potem pohandlować nadżartymi śliną prochami z innym wariatem, który wolał
leczyć się sam.
Byłem tu, bo był tutaj również mój brat Szymon. Żaden z nas nie był
szczególnie zainteresowany przesiadywaniem na oddziale zamkniętym, ale trzeba
też przyznać, że żaden z nas nie umiał tak do końca żyć na zewnątrz. Od kiedy w
dzieciństwie Szymon prawie przeze mnie utonął, utrwaliła się między nami
relacja podejrzliwości i ciągłej obserwacji. Całą podstawówkę spędziliśmy w
gabinecie psychologa, który w kółko opowiadał nam o budowaniu własnej wartości
i szacunku do innych, jednak jedyne, co udało się nam osiągnąć, to stan rezygnacji
i niemrawej niechęci. Tama pękła, kiedy Szymon nie dostał się na studia, podczas
gdy mnie przyjęto bez egzaminów. Mój brat zapadł się w sobie, przestał z
wszystkimi rozmawiać, chyba nawet trochę ćpał, aż w końcu wylądował w
psychiatryku, gdzie ponoć ujawnił, że od 20 lat czuje, jak wysysam z niego
życie. Niepojęte! Moja matka nie przestawała płakać, winę zrzucając na ojca, który od
zawsze przebywał w rodzinnym niebycie, czyli gdzieś w swoim bliżej
nieokreślonym gabinecie, a ja zaczynałem żałować, że nie jestem Szymonem i
muszę to wszystko znosić sam, jako ten mądrzejszy. Dobrze wiedziałem też, że
Szymon nie cierpiał i nie zwariował. Przez wszystkie te lata zbierał tylko siły
do nowej rozgrywki, do swego rodzaju rozstrzygnięcia spraw między nami, i
uznał, że nadszedł właśnie ten czas.
Dwa tygodnie temu doktor Pańska wezwała mnie i matkę, żeby porozmawiać o
stanie Szymona. Okazało się, że mój brat odżył, ale aby całkowicie wyzdrowieć
musi się zmierzyć ze mną i swoją niezależnością wobec mnie. Ustaliliśmy, że
zostanę z nim na oddziale przez kilka dni, jednak w oddzielnym pokoju, jako że
na mój widok wciąż reagował źle, zamykał się w sobie i odmawiał wszelkiej
rozmowy.
Sytuacja była co najmniej dziwna. Obserwowałem Szymona, byłem przekonany,
że tylko przypadek sprawił, że to on był pacjentem, a nie ja. Nie mogłem
uwierzyć, że doprowadziło do tego jedno pchnięcie na mostku na stawie. Zdawało
mi się raczej, że chodzi o coś znacznie bardziej podstawowego, co sięga do
rdzenia naszego jestestwa. Szymon tak jak ja nie do końca wiedział, gdzie
kończył się on sam, a gdzie zaczynałem już ja. Wyobrażałem sobie, że każdy ma
prawo do wyjątkowości, do niepowtarzalności, do unikalności, tylko nie
bliźniak. Często patrzyliśmy się z Szymonem na siebie, jakbyśmy byli jedną i tą
samą osobą, rozszczepioną jakimś czwartym wymiarem w dwa różne miejsca, dwa
różne czasy. Strach było nawet drgnąć, bo przecież jeden z nas mógłby się
bezpowrotnie rozpaść, ulotnić, nie być. Na sesjach z doktor Pańską raz po raz
powtarzaliśmy takie bzdurne ćwiczenie: ja mówiłem „cześć, jestem Piotr”, mój
brat mówił „część, jestem Szymon”. Potem każdy z nas musiał dodać jakiś
przymiotnik. „Cześć, jestem Piotr, jestem wysoki”, na co Szymon najczęściej odpowiadał:
„Cześć, jesteś chory, chory”. Coś było w tym jego przywiązaniu do emfatycznego
mówienia na dwa. Kiedy byliśmy dziećmi, również powtarzał niektóre słowa po dwa
razy. Na początku mama myślała, że się jąka, ale on po prostu zachłystywał się
niektórymi słowami i ich powtarzanie zdawało się dodawać mu mocy. Jakby
upewniał się, że to jego głos je wypowiedział, a nie na przykład mój.
– Przecież rozmawialiśmy na ten temat – z myśli wyrwał mnie głos doktor Pańskiej.
– Spotykamy się tu, by zrozumieć, kim jesteśmy. Każdy, kto rozumie, kim jest, potrafi
rozpoznać swoją odrębność i niezależność wobec innych ludzi, może sam
podejmować decyzje. Może żyć samodzielnie i realizować swoje marzenia, a
przecież tego właśnie chce każdy zdrowy człowiek. Piotrze, opowiedz, jak się
dzisiaj czujesz.
Nie mogłem uwierzyć, że Szymon znowu mnie wrobił. Doskonale zdawałem
sobie sprawę z tego, że to jego agresywne milczenie było nie tyle formą
ucieczki od rozmowy, co emocjonalnej zemsty na mnie – nie przejawiając żadnej
poprawy, zatrzymywał mnie na oddziale.
– Cóż, pani doktor, dziś w nocy wrócił koszmar z dzieciństwa. Szymon i ja
znowu byliśmy dziećmi, znowu pchnąłem go do stawu i znowu wierzyłem, że to
jedyny sposób, by dał mi spokój. Nie wydaje mi się, aby to miało jakiekolwiek
znaczenie, ale sądzę, że Szymon sobie z nami pogrywa i z czystej złośliwości
nie chce o tym incydencie zapomnieć – westchnąłem, miałem dosyć tańczenia do
muzyki Szymona, może w końcu zareaguje, kiedy i ja zacznę wyrażać swoją niechęć
do jego osoby.
– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę – wyraziła zimną opinię pani doktor
– ale znajdujesz się w dość trudnym stanie dla ciała i ducha: w stanie
rezygnacji. Utknąłeś w niezdrowej relacji ze swoim bratem, podwójny szach mat. Wydaje
ci się, że nie masz już żadnego ruchu, że pozostanie w okopach to jedyny sposób
na przetrwanie. W praktyce nie żyjesz niezależnie, określasz swoją reakcję
jedynie wobec brata. Obejść szerokim łukiem, chodzić ciągle na palcach. Piotrze,
dlaczego nie powiesz po prostu Szymonowi, że wolałbyś, aby go nie było? Co
powstrzymuje cię przed życiem wyłącznie na własny rachunek?
Miałem okazję przyjrzeć się doktor Pańskiej, kiedy tak elokwentnie
podsumowywała moją relację z bratem, i nagle pomyślałem o pani Bogusi. Obie
miały zielone oczy i duży biust, który falował pod grubym sweterkiem
wyglądającym gdzieś między połami wykrochmalonego kitla. Ciekawe, czy doktor Pańska
też ma chłodne ręce, czy też tylko chłodny osąd. Niespodziewanie naszedł mnie
zapach kwiatów i o mało co nie zemdlałem. Powstrzymał mnie widok twarzy
Szymona, który nagle wybudził się ze stanu otępienia i zaczął mi się uporczywie
przyglądać. Coś było na rzeczy. Doktor Pańska nagle wyprostowała się w swoim
fotelu i rzuciła coś bardzo dziwnego o strusiu, który chciał psa, ale może mi
się tylko zdawało i po prostu powiedziała do mnie „Piotrusiu, chcesz dropsa?”,
choć i to byłoby dziwne. Tak mówiła do nas pani Bogusia w przedszkolu, kiedy
chciała nas uspokoić. Szymon zareagował natychmiast jak maszyna, która nagle
została podłączona do prądu – przybliżył się do mnie i rzucił:
– No, no, no, nasz mały Piotruś w końcu zaczyna rozumieć. Rozumieć, że na
oddziale psychiatrycznym nie zamyka się zdrowych ludzi – wyrzucił z siebie mój
brat. Pani doktor ani drgnęła, patrzyła tylko na mnie ze wzmożoną uwagą. – Czyżbyś
w końcu zauważył, że wszyscy – wszyscy tu jesteśmy starymi znajomymi?
Pulsowanie w mojej głowie nabierało intensywności. Zielone oczy,
wykrzywiona twarz Szymona, struś. To niemożliwe, przecież to niemożliwe, to nie
mogła być ona, przecież to było piętnaście lat temu!
– Zauważysz może pewną prawidłowość, Piotrze – odezwała się w tym
momencie pani doktor – w tym, że rozumiesz, kiedy Szymon rozumie. Nie
zastanawiałeś się nigdy, dlaczego twoja świadomość znajduje się w dwóch różnych
głowach? Że jedna z nich jest być może całkiem niepotrzebna? Pytanie, które
musisz sobie zadać, jest proste: która?
Szymon wtedy zaczął mnie dusić, zacząłem wierzgać nogami, kopnąłem go w
brzuch, upadł na podłogę, a ja zachwiałem się na krześle i wpadłem wprost na
niego. W tej jednej chwili było dla mnie jasne, że na świecie wystarczyłaby
tylko jedna głowa, jedna świadomość. Moja własna. Tymczasem moje ręce same
powędrowały w górę ku twarzy, ku szyi Szymona.
– Koniec z tym, koniec… – zacząłem, ale nie było mi dane skończyć
naprawdę, bo w tej samej chwili poczułem okropny ból w lewym ramieniu. Do
pokoju wpadł sanitariusz i, widząc mnie sczepionego z bratem na podłodze,
zafundował mi zastrzyk uspokajający. Nie zdążyłem nawet wytłumaczyć, że to nie
mnie miał go zaaplikować. Nie mnie, tylko temu drugiemu mnie.
***
Najpierw poczułem dreszcze. Cholera, zaczynał się głód. Musiałem jakoś
zdobyć prochy. Inaczej te głodowe wizje rozsadzą mi głowę. Już raz to wszystko
przeżyłem, teraz chciałem już tylko wyplenić te chwasty przeszłości z moich
wspomnień. Rozejrzałem się wokół. Zupełnie nie pamiętałem, jak się znalazłem w
tym zaułku. Jakaś zapuszczona boczna uliczka, dwóch innych ćpunów na podmokłych
kartonach, kontener na śmieci i pewnie szczur. Co za scenograficzny kicz,
śmiechu warte.
– Cześć Pietruszka, wiedziałam, że cię tu znajdę – na ten głos skoczyło
mi serce. Bożenka, moja zbawicielka, moje przekleństwo. Nie wiem jak, ale
zawsze mnie znajdowała, a ja nie wiedziałem, czy ją kocham, czy jej nienawidzę.
Trochę się jej też bałem.
– Odejdź albo daj przynajmniej papierosa. Wczorajszy towar ze mnie
schodzi, nie mogę ruszać nogami. Daj chociaż zapalić – tak pomyślałem, ale z
moich ust wyszło tylko: – Pal…
Włożyła mi do ust papierosa i podała ogień. Dobra dziewczynka,
wystarczała jej tylko sylaba. Nie mogłem się ruszać. Zaciągnąłem się
astmatycznie, za pierwszym razem nie poczułem w ogóle dymu w płucach.
Kaszlnąłem, cholerny smoluch upadł mi na spodnie i wypalił dziurę. Musiała mi
go ponownie włożyć do ust.
– Super, jednego dnia opowiadasz mi o tym, jak bardzo nie chcesz wrócić
do psychiatryka, a drugiego znajduje cię w rynsztoku, narajanego jak wszyscy
święci na odpuście.
W końcu moja lewa ręka podniosła się do ust i mogłem sam wyciągnąć
papierosa. Wypuściłem dym, zacharczałem i zagapiłem się tępo w strużkę wody, a
może moczu, która przepływała tuż obok mojej prawej stopy.
– Może byś coś powiedział.
– Koszmary. Szymon. Nawet prochy nie.
Sam nie wiem, co to miało być. Gardło miałem wysuszone na wiór, jakoś
słowa się przez nie nie przeciskały. Zresztą co za różnica. Wróciło czucie w
prawej ręce i mrowienie w obu stopach. Ssanie w żołądku stawało się nie do
zniesienia.
– Chodź, pójdziemy do ośrodka. Dadzą ci coś do jedzenia. To już ostatni
wysiłek, chodź.
– Nie chcę. Szymon.
– Dobrze wiesz, że Szymon też tam będzie. Jest wszędzie tam, gdzie ty. To
chyba wasz stary układ, nie? Wstawaj, idziemy, podeprzyj się na moim ramieniu,
to tylko dwie przecznice stąd.
Pierwszą próbę podniesienia się przypłaciłem uzewnętrznieniem treści
żołądkowej. Zginając się wpół, walnąłem prawą skronią w wystający ze ściany
kawałek metalu. Na chwilę chyba straciłem przytomność, ale w sumie od tego
nowego bólu głowy przestało mnie boleć wszystko inne. Przy drugiej próbie
Bożenka mnie już asekurowała, mamlając pod nosem jakieś modły albo przekleństwa.
O dziwo, kiedy już stanąłem na nogach i oparłem się na jej ramieniu, zrobiło mi
się całkiem lekko. Co prawda z rany w prawej skroni wyciekła chyba krew i
diabelsko paliła mnie skóra, ale samo posuwanie się do przodu nie stanowiło
problemu.
– Powiem ci, Piotrek, że trudny z ciebie klient. Za każdym razem, jak mi
się wydaje, że już wygraliśmy i już podjąłeś właściwą i ostateczną decyzję,
znowu mnie zawodzisz. Myślałam, że już zrozumiałeś, o co w tym wszystkim
chodzi.
– Daj spokój, Bożena – mój głos zabrzmiał wyjątkowo czysto. Ucieszyłem
się. Odzyskiwałem kolejne funkcje życiowe w okamgnieniu. – Dobrze wiesz, że to
wszystko przez Szymona. Gdyby go nie było, nie byłoby też tego całego szajsu.
– No właśnie. Niby wszystko wiesz, a w kółko zatrzymujesz się w połowie drogi.
– Ty, co ci się dzisiaj stało? Gadasz jak nawalona. Chyba nie zaczęłaś
sama brać?
Słaby był ten żart, ale Bożena i tak się roześmiała, po czym wzruszyła
ramionami. Szliśmy dalej w milczeniu i po kilku minutach dotarliśmy do ośrodka
leczenia uzależnień, który aspirował do rangi czystej i bezpiecznej przystani w
samym centrum dzielnicy ćpunów i jednostek aspołecznych. Bożena zatrzymała się.
Zatrzymałem się i ja. Stanęła bardzo blisko mnie. Czułem jak zapach moich soków
żołądkowych zaczyna się lekko rozpływać w kwiatowym zapachu jej perfum. Nie
dotykaliśmy się, ale kiedy wdychała powietrze, czułem, że jej piersi się
podnoszą, i wtedy gdzieś na wysokości mojego torsu, nasze ciała prawie się
stykały. Ze zdziwieniem odkryłem, że nie wywołuje to we mnie żadnej reakcji,
czułem raczej chłód i niepokój.
– Teraz mnie uważnie posłuchaj – powiedziała. – Wejdziesz do ośrodka i
oczyścisz swój organizm. Kiedy twoje ciało będzie wolne od toksyn, przyjdzie
czas na ducha. To jego ostatnia szansa. Rozumiesz?
Nie rozumiałem. Chociaż tak jakby rozumiałem. Nic nie było w tej
dzisiejszej Bożence oczywiste, ale intuicja podpowiadała mi, że jest ona
kluczem do jakiejś prawdy, którą schowałem gdzieś głęboko w sobie. Dotychczas
żadne terapie, żadne leki mniej lub bardziej legalne nie pomogły mi uciec przed
toksyczną relacją z bratem, która obu popchnęła nas w narkotykowe otępienie.
Chyba żaden z nas nie czuł się nigdy w pełni odrębny, w pełni uzasadniony. Ale
żaden też nie zdradził dotychczas chęci znalezienia rozwiązania. Bo właściwie,
o co szła między nam ta gra?
Kiwnąłem głową na znak zrozumienia. Bożenka odsunęła się wtedy ode mnie,
zrobiło mi się od razu gorzej, ból we wszystkich komórkach ciała wrócił ze
zdwojoną siłą. Natychmiast oparłem ręce o framugę, inaczej znowu bym upadł. W
tej chwili otworzyły się drzwi, dwóch wolontariuszy wciągnęło mnie do środka.
***
Najpierw zobaczyłem dłonie. Moje dłonie? Nie, to chyba Szymon. Siedział
na moim łóżku i wpatrywał się w koślawe linie we wnętrzu swoich rąk. Te ręce mu
drgały, cały był rozedrgany, jakby zaraz miał się rozpaść w atomowy puch.
Zamrugałem oczami, bo czasem mi znikał. Jak to możliwe, że żaden z nas nie
wyszedł na prostą?
– Szymon, Szymon, co ci jest? Czasem cię nie widzę. Jakby cię nie było.
– Piotrze, już czas. Czas to zakończyć – to znowu Bożenka. Skąd się tu
wzięła? Miała na sobie zielony sweter, pięknie podkreślał jej oczy.
Podniosłem się na łokciu. Obraz Szymona wyostrzył się, Szymon zacisnął
dłonie w pięści, spojrzał mi prosto w oczy: – Skończ już z tym.
Spojrzałem na Bożenkę. Jej usta układały się dokładnie w słowa
wypowiadane przez Szymona. Skończ już z tym. Co oni mi robili? Dlaczego znowu
pastwili się nade mną? Już dawno powinienem był zrozumieć, że byli w zmowie.
Stoczyłem się z łóżka, o dziwo moje nogi dały mi pewne oparcie. Powoli zacząłem
wycofywać się w stronę drzwi prowadzących na korytarz, Bożenka nie reagowała.
Przekrzywiła jedynie głowę i przyglądała mi się z uśmiechem. Zdecyduj się,
wypowiedziały do mnie jej usta. Szymon natomiast dostał niesamowitego
przyspieszenia, nim się obejrzałem stał już między mną a drzwiami.
– To jak będzie, braciszku, braciszku?
Ogarnęła mnie furia. To przez niego byłem chory. Przez niego zacząłem
brać, a teraz jeszcze nie mogłem wyjść, kiedy chciałem. Zaślepiła mnie furia
całego przegranego życia. Chwyciłem pierwszą rzecz, jaka była w zasięgu mojej
ręki, i siłą całego ciała uderzyłem Szymona. Ułamek sekundy później
zdałem sobie sprawę, że w ręku trzymam metalowy kosz na śmieci, a u moich stóp
leży Szymon, który znowu zaczął mi migotać. Ból w prawej skroni
zaatakował obezwładniającą pulsacją. Koniec. Koniec z tym. Wygrałem. Byłem sam. Ja.
Obejrzałem się jeszcze. Bożenka jakby chciała coś powiedzieć, ale nie
dałem jej szansy. Wypuściłem na posadzkę kosz, upadł z metalicznym brzękiem i
przetoczył się pod ścianę. Zacząłem biec.
– Poczekaj, Piotrze, nie musisz uciekać, teraz już wszystko będzie
dobrze!
Nie miałem zamiaru jej słuchać. Była częścią tego przedziwnego planu. Nie
miałem ochoty czekać, aż mi go wyjaśni. Z korytarza skręciłem w drzwi tuż za
schodami. Znałem trochę ten budynek z wcześniejszych pobytów, wiedziałem, że
schody prowadzą do głównego wyjścia, gdzie zawsze ktoś był, za to niektóre
pomieszczenia od frontu były ze sobą połączone w amfiladę i dawało się nimi przechodzić
do różnych skrzydeł budynku. Miałem szczęście. Pokój, w którym się znalazłem,
prowadził do kolejnego i do kolejnego, z którego było wyjście na inną klatkę
schodową.
Z tyłu trzasnęły drzwi. Po stukaniu obcasów poznałem, że to Bożena
podążała za mną. Szła miarowo, bez pośpiechu, jakby była pewna, że i tak mnie
znajdzie. Nie chciałem z nią rozmawiać, zawsze mieszała mi w głowie. Na pewno
będzie chciała mnie zatrzymać i oddać w ręce policji albo kolejnych psychiatrów.
Teraz, kiedy wygrałem, nie miałem ochoty rezygnować ze swojej wolności.
Zbiegłem schodami w dół. Na parterze, gdzie w skrzydle obok znajdowało się
wyjście, tutaj były zardzewiałe drzwi. Uchyliłem je, po korytarzu rozniósł się
nieprzyjemny zgrzyt. Zajrzałem do środka. Był to jakiś stary szyb, pachniał
stęchlizną i stojącą wodą. Ktoś zerwał zabezpieczenia, z krawędzi drzwi
wystawały już tylko pokrzywione druty i przeżarte rdzą bolce. Dobiegło mnie
echo szpilek na pierwszych schodach trzeciego piętra. Nie było, na co czekać,
postanowiłem zsunąć się w dół po wilgotnej drabince, która znajdowała się tuż
obok drzwi. Kilkanaście szczebli niżej moje stopy sięgnęły błotnistego podłoża.
Było ciemno, jedynie przez niedomknięte drzwi u góry sączyła się blada smuga
światła na korytarzu. Po omacku zrobiłem kilka kroków w prawo i w lewo, nie
natrafiłem jednak na żadne przejście, dopiero, kiedy się odwróciłem, na tylnej
ścianie wymacałem kolejne metalowe drzwi.
– Hop, hop, hop – usłyszałem z góry. Bożenka najwyraźniej świetnie się
bawiła.
Naparłem na drzwi, te przez chwilę stawiały opór, ale szczelina, która
powstała po mojej ingerencji była wystarczająca, żebym się przecisnął. Zrobiłem
krok do przodu… Aaach! Nie przewidziałem różnicy poziomów. Upadłem chyba metr,
może dwa w dół i na chwilę straciłem przytomność.
***
Przede sobą ujrzałem wylot tunelu. Bolała mnie każda część mojego ciała,
do tego jeszcze w ścieku okropnie śmierdziało. Stałem po kolana w mętnej i
zimnej wodzie. Po lewej stronie na końcu tunelu majaczyło jakieś światełko.
Miałem ogromną nadzieję, że tam właśnie znajduje się wyjście. Posuwając się w
jego kierunku, natknąłem się na opartą o ścianę zardzewiałą kratę. Postanowiłem
jej użyć, żeby zablokować wejście do tunelu. Nie zatrzyma jej to na długo, ale
przynajmniej spowolni pościg. Z trudem przeciągnąłem kratę tak, że przesłaniała
teraz częściowo wąskie przejście; jeśli tu zejdzie sama, nie da rady odepchnąć
tego żelastwa z zewnątrz. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Guz i rozcięcie na mojej prawej skroni pulsowały niemiłosiernie, nie
byłem pewien, czy bardziej martwi mnie znowu sącząca się z rany krew, czy myśl,
że ostatecznie pozbyłem się swojego brata. Teraz już byłem pewien, że historia
nie tylko lubi, ale będzie się powtarzać. Że przeznaczeniem moim jest przeżywać
w kółko i w kółko ten sam dramat potyczki z rodzonym bratem, aż któryś z nas w
końcu się podda. Nie rozumiałem tylko, czemu to wszystko miało służyć. Uszedłem
kilka ładnych kroków w stronę niepewnego światełka, kiedy usłyszałem jej głos:
– Ależ, Piotrze, nie bądź dzieckiem, przecież nie musisz się tak przede
mną chować. Nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy.
Serce waliło mi w piersi, w uszach słyszałem pulsowanie krwi. Próbowałem
przełknąć ślinę, ale moje gardło było suche jak pieprz. Kiedy odpowiedziałem,
mój chrapliwy głos brzmiał niepewnie:
– Czemu mnie po prostu nie zostawisz w spokoju? Od samego początku bawisz
się mną jak jakąś marionetką. Kim ty w ogóle jesteś?
– Jeszcze się nie domyśliłeś?
– Wiem, że żyjesz poza czasem. Wciąż pojawiasz się w moim życiu i
przewracasz wszystko do góry nogami, stawiasz przed nieludzkimi wyborami i
rozdzierasz duszę – zastanawiałem, dlaczego wybrałem właśnie te słowa.
Usłyszałem jej cichy śmiech: – Wiesz już wszystko, Piotrze, dlaczego zatem
ciągle się mnie zapierasz? Przecież zawsze stałam u twego boku, nigdy cię nie
opuściłam.
Jej słowa zatrzymały mnie. Na moment przestałem iść w stronę śluzy. Jakby
raca eksplodowała w mojej głowie i wybuchła trzema napisami: Bogusława. Pańska.
Bożena. Zakręciło mi się w głowie. Przecież to niemożliwe!
– Nie broń się przed tą myślą, Piotrze – usłyszałem jej głos we własnej
głowie. – Fizyczną postać, w której mnie widzisz,
wybierasz za każdym razem ty sam. Zawsze miałeś większe zaufanie do kobiet,
ciekawią cię, pociągają. Taki powinien być stosunek do przewodnika: niedosyt jego
badania, niespełnienie jego poznania, a jednak zaufanie.
Musiałem oprzeć się o wilgotną ścianę tunelu, bo zakręciło mi się w
głowie: – Ale przecież przewodnik ma być jak dobry kierunkowskaz, a ty bawisz się mną! Ciągle wodzisz
mnie na pokuszenie – za każdym razem namawiałaś mnie, bym skrzywdził mojego
brata!
– Czyżby, Piotrze? A czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że ja tylko i wyłącznie daję ci szansę, byś pokazał swoją wartość, swoją siłę i determinację, by postawić na siebie i zasłużyć na największy z darów? Czy jesteś pewien, że to kuszenie jest skierowane przeciwko tobie, Piotrze Szymonie? A może ono jest W tobie? A może ono jest DLA ciebie?
Nie, tego było już za wiele. Ona chce, żebym naprawdę oszalał. Jaki Piotr
Szymon?! Cześć, jestem Piotr. Cześć, jestem Szymon. Nic już nie miało sensu. Mój
brat tonący w stawie. Brak pomocy. Pogrzeb Szymona. Jego milczący duch przy
moim łóżku. Zacząłem bezgłośnie płakać. Byłem Piotrem i Szymonem, wchłonąłem jego ducha, zwalczyłem jego złe ziarno w sobie. Stałem po kolana w wodzie i słyszałem w głowie głos, który był głosem mojego przewodnika. Ale skąd…? Wątpię, więc jestem? Byłem
bliski omdlenia pod ciężarem tych wszystkich prawd, które spadły na mnie w
jednej chwili. Musiałem się jakoś stamtąd wydostać. Kimkolwiek była ta kobieta
o zmiennych twarzach i imionach, nie pozwolę jej na dalsze manipulacje. Po raz
pierwszy byłem sobą, każdą komórką swojego ciała i tylko sobą. Zebrałem resztki
sił i, z trudem brnąc przez zastałą wodę, ruszyłem ku wątło oświetlonej komorze,
która zdawała się pełnić rolę śluzy.
Kiedy przedostałem się na drugą stronę, w tunelu zaczęło bulgotać. W kilka
sekund zewsząd napłynęła woda, jej strumienie napierały na mnie i pchały w
stronę kolejnego przejścia. Jeszcze chwila, a nurt porwie mnie ze sobą. Przed
oczami majaczyło mi bardzo wąskie wyjście. Zdałem sobie sprawę, że to nie była
gra perspektywy. Kolejna komora była znacznie węższa od poprzedniej. Zrozumiałem,
że to koniec mojej ucieczki. Nie mogłem się cofnąć, a kolejna gardziel była dla
mnie za wąska. Gdybym wrócił, trafiłbym w jej ręce, w ręce policji albo lekarzy,
i już nigdy nie wiedziałbym, kim jestem naprawdę. Nigdy więcej nie zaufałbym
ani sobie, ani swoim zmysłom. Stałem tuż przed metą wolności ze świadomością,
że przegram to ostatnie starcie. W uszach szumiała mi woda, przez nią
przebijał się jej śmiech. Może to kwestia akustyki, ale przez moment wydawało
mi się, że brzmiał on całkiem życzliwie. Tak śmiała się mama, kiedy z Szymonem
przynosiliśmy jej laurki na dzień matki. Chciałem do tego śmiechu biec,
chciałem się w niego wtulić. Serce waliło mi od tych sprzecznych wrażeń jak
oszalałe.
Bożena, wcielenie przewodnika czy kim tam była, musiała zostać daleko w tyle,
ale jej głos wciąż brzmiał bardzo wyraźnie w mojej głowie.
– A więc dotarłeś aż tutaj, Piotrze. Jakże się cieszę! Zawsze w ciebie
wierzyłam. Zastanawiałeś się może, co cię tak gna? Jesteś zaskakująco uparty w
tych próbach na przemian zadowalania mnie i chowania się przede mną. To była
niezwykle ciekawa rozgrywka, nigdy nie przestałam w ciebie wierzyć. Od początku obstawiałam wygraną.
– Masz rację, wygrałaś. Nie jestem w stanie przed tobą uciec. Nie mam już
siły dalej biec. Nie mam, gdzie biec. Za sobą zostawiłem brata, jego
wspomnienie, jego duszę, a może ciemną część siebie, która towarzyszyła mi przez całe życie. Nie ma go. Nie
ma go fizycznie, nie ma go w mojej głowie. Zrozumiałem! Jak myślisz, co jeszcze
możesz mi zrobić, żeby mnie w końcu złamać? Dowieść mi teraz, że nie jestem
ciebie godzien? Przecież o to ci chyba cały czas chodziło?!
– Ależ skąd, Piotrze! Teraz kiedy znasz wartość swojego życia, wreszcie mogę pozwolić ci żyć.
Słowa te zawisły w tunelu i jakby zatrzymały wodę. Kiedy cisza po ich wybrzmieniu
stawała się prawie nie do zniesienia, runął na mnie ostatni strumień wody, a
potem wszystko umilkło.
– Żyć? Przecież to nie jest życie – poziom wody teraz już stale opadał,
jednak mój ogłupiały mózg znowu płatał mi figle. Miałem wrażenie, jakby tunel
się kurczył. Targały nim takie wstrząsy, jakby jakaś nieznana, zewnętrzna siła
próbowała się mnie pozbyć. Postanowiłem grać na zwłokę, choć nie widziałem
żadnej alternatywy: – Za każdym razem powtarzamy tę samą historię. Wspierasz
mnie, dajesz mi namiastkę szczęścia, ja ci ufam, a ty potem manipulujesz mną i każesz
mi, bym sam z tego szczęścia zrezygnował. Sam wszystko zniszczył. To nie jest
życie. To jest teatr, świetnie wyreżyserowany przez ciebie teatr!
– A gdybym zaniechała wszelkiej ingerencji? Gdybym uwolniła cię od tego
rozdwojenia w tobie samym, od tej wyimaginowanej bliźniaczej relacji, w której
już trzy razy postawiłeś wyłącznie na siebie takiego, jakim jesteś tu i teraz?
Gdybym pozwoliła ci przeżyć wszystko całkiem po twojemu? Dokonywać swoich
własnych wyborów? Popełniać swoje własne błędy? Wszystko, czego dokonałeś, upadki i zbieranie się w sobie, ten
wieczny pęd do przetrwania, był tylko i wyłącznie twoją walką samego ze sobą i
o siebie. Szymon przegrał, bo brakowało mu twojej determinacji, by obronić i
zachować własne ja. Rozumiał jedynie, że nie jest tobą, ale do życia to za mało.
Zrobiło się już bardzo wąsko. Dalej musiałem iść na czworakach. Poziom wody opadł już tak bardzo, że ledwie czułem pod dłońmi i kolanami resztki wilgoci. Mogłem swobodnie oddychać pomimo ogólnego bólu. Jednakże kolejne trzęsienie zmusiło mnie do położenia się na brzuchu i podczołgania się o kilka centymetrów w stronę wylotu. Na tym etapie moje barki zablokowały się w wąskim przesmyku, byłem uwięziony. Moja czająca się w ciemności rozmówczyni doskonale o tym wiedziała, korzystała tylko z okazji, by wsączyć we mnie ostateczne zwątpienie. A może też w ostatnim bezlitosnym akcie wyciskania wiary chciała, bym pokazał jej należną pokorę. Prawda była taka, że wiedziałem, iż ma rację. Nie nienawidziłem swojego brata, wszystko, co zdarzyło się w przedszkolu, to był tylko wypadek. Szymon był okrutny, musiałem się jakoś bronić. Nie chciałem jego śmierci, ale on nie dawał mi spokoju, nie pozwalał mi żyć. Był jak ciemność zachłanna na każdą moją wiązkę światła. Może rzeczywiście Bożena pomagała mi tylko zrozumieć, że podtrzymując Szymona przy życiu, nawet tylko we własnej wyobraźni, pozwalałem, by robił dokładnie to co za życia: decydował o tym, kim jestem. Jej słowa jakby potwierdzały moje własne myśli.
– Nigdy nie podniosłam twojej ręki, nigdy nie zacisnęłam twych palców –
kontynuowała gdzieś w oddali, ale całkiem bliska. – Owszem, wystawiałam cię na
pokuszenie, podsuwałam obrazy, ale w ten sposób pomagałam ci jedynie zrozumieć, do czego jesteś zdolny, byś ukształtował się na obraz swój. Byś był niezależny
i silny. Byś wstawał po każdym upadku. Każdy musi stoczyć walkę ze swoją ciemną stroną, zanim pójdzie dalej. Musiałeś zrozumieć, w imię czego jesteś zdolny dokonać najcięższych
wyborów i żyć z ich konsekwencjami. Przestań się oszukiwać. Przyszedłeś aż tutaj, aby sięgnąć po swoją
nagrodę – największy dar ze wszystkich. Tę jedyną stawkę, dla której poświęciłeś
wszystko. Zadam ci więc ostatnie pytanie, następnie pozwolę ci o wszystkim zapomnieć
i odejść stąd – sam swoją odpowiedzią zdecydujesz gdzie. Czy chcesz żyć?
Ściany tunelu znowu zadrżały. Czułem, że nadchodzi kolejne, gigantyczne
trzęsienie. Nie miałem już siły walczyć, rozmawiać, przekonywać. Szybko
rozważyłem swoje opcje. Jeśli to wszystko prawda, to mówiąc nie, zaprzeczę
celowi, który mnie tu przywiódł. Jeśli powiem tak, wyrażę wiarę w jej moc i
będę zawdzięczał jej życie, co może okazać się trudne w skutkach. Mogę się
znowu obudzić w jakiejś dziwnej instytucji albo na jakiejś szemranej ulicy i
szukać Szymona, nieświadomy wcześniejszych odkryć. Kiedy runęły na mnie kolejne
drgania i jakaś nieznana siła z zewnątrz jakby zassała mnie w głąb zwężenia
tak, że już nie mogłem się ruszać, uświadomiłem sobie własną myśl: „Czy chcesz,
aby twoim ostatnim słowem było »nie«?”.
– To jak, chcesz żyć? – powtórzyła niemal radośnie.
– TAK, DOBRZE WIESZ, CHCĘ ŻYYYĆ!!!
– No to…
…PRZYYYJ!!! Nie poddawaj się,
przyj, oddychaj. Wdech – wydech – wydech i… przyj. Już widać główkę. Jeszcze
tylko ten jeden raz!
Słyszę krzyki gdzieś niedaleko, trochę jakby przez ścianę. Jakaś
nieprawdopodobna siła ciągnie mnie tak mocno, że czuję, jakbym się rozpadał.
Jeszcze jeden gigantyczny skurcz i niespodziewanie moje ręce i nogi znów mają
przestrzeń do ruchu. Światło mnie oślepia, przestrzeń oszałamia, wiercę się
cały, nie mogę się w tym wszystkim połapać. Potem do głosu dochodzi kolejny
zmysł. Trzymają mnie czyjeś zimne dłonie, sam jestem po ostatniej walce całkiem
zwiotczały. Następny przychodzi oddech. Zachłystuję się świeżym powietrzem i natychmiast
łkam taki nagi, bezradny, osamotniony, już sam nie wiem, czy ze szczęścia, czy
z rozpaczy. I kiedy tak krzyczę z bólu, z ulgi, z… życia, przestaję cokolwiek
pamiętać, cokolwiek rozumieć. Zaczyna się całkiem nowy świat. Całkowicie mój
świat.
Bruksela, grudzień 2013 r.
________________
Komentarze
Prześlij komentarz
Strefa Wymiany Myśli