Dawno, dawno temu dostałam wyzwanie: „Napisz bajkę o róży i ościach”! Szukanie ścieżek, które sprawiłyby, że losy róży i ości przetną się na karcie jednej historii, okazało się nie tylko wyśmienitą zabawą, ale również wyniosło na piedestał piękno i bogactwo języka polskiego, bez którego nic by się nie wydarzyło.
Życzę Wam miłej lektury i choć jednego parsknięcia, jednak nie zdradzę, w którym momencie! ;-)
Ania
PS Uwaga! Bajka będzie długa...
____________@--\---\---____________
Za siedmioma górami i siedmioma lasami była góra i był las. Żaden ósmy cud świata, po prostu ziemia się wybrzuszyła i obrosła drzewami. Chociaż właściwie to było w niej coś niezwykłego, ponieważ pewnego dnia dokładnie w drugim miesiącu suszy i dokładnie między Najstarszym Dębem a Osiką wyrosła nieco ciernista gałązka. Nikt tu wcześniej takiej nie widział, więc w leśnej krainie zaobserwować się dało niezwykłe poruszenie. Zaczęło się od plotkarskiego szumu paprotek, potem rozszeleściły się liście od konarów aż po czubki drzew, aż nawet zwierzęta ogarnęła ekscytacja i chęć zobaczenia nowej nieznanej łodygi z wydłużoną, pełną obietnic bulwą na końcówce przeciwległej do korzeni. Pod koniec dnia cała góra rozbrzmiewała już echem „nowa łodyga – dyga – ga – ga” i „okaz prawdziwy – dziwy – i – wy”.
– No i co my mamy z tym badylem począć? – zapytała Szyszka, osobista asystentka Najstarszego Dębu. Biedaczek był już tak stary, że ledwie ogarniał te mnogie liście-myśli, które przez te wszystkie lata nagromadziły się na jego rozłożystych barkach. Szyszka była ambitna i obrotna, poza tym wszędzie miała znajomych, tym samym szybko zdobyła uznanie Najstarszego, który teraz mógł spokojnie koroną bujać w obłokach i nie kłopotać się przyziemnymi sprawami poszycia.
– Ja myślę, że to jest sprawka Jeża – zadrżała Osika – kręcił się tu ostatnio koło konwalii, a wypinał te swoje igły, wypinał, no i mamy rezultat! Patrzcie, taka mała, a już widać podobieństwo do ojca – wszędzie jej wyrastają małe igiełki. Mówię wam, że z tej bulwy wyjdzie mały brzydki dzwonek. Lepiej od razu wyplenić tego mutanta, zanim się rozprzestrzeni! Od dawna już nie pada, a tu kolejny korzeń do wyżywienia!
– A co ty tam wiesz! – prychnęła Wiewiórka. – Trzęsiesz się na samą myśl o tym, że z tej małej wyrośnie coś ładniejszego od ciebie. Jeż się nie zadaje z konwaliami, tylko chodzi przez nie do Jeżyny. Twierdzi, że jest słodka. Kiedyś niedaleko spadł mi tam orzeszek, na własne uszy słyszałam.
– To nie żaden orzeszek, tylko twardy żołądź do zgryzienia – gruchnął kategorycznie Dąb. Nie bardzo chciało mu się zajmować problemami ściółki, ale wiedza i wiek zobowiązują, więc zdecydował, że zduszenie problemu w zarodku będzie w tym wypadku najlepszym rozwiązaniem. Z drugiej strony ten nowy zielony przykurcz dawno już z zarodka wyrósł, więc nie wypada go teraz tak po prostu wyrwać z korzeniami, bo zaraz mu tu mchy i inne szemrane porosty zaczną protestować i przypinać się do kory w obronie życia poczętego. Strasznie nie lubił mchów na konarze, ciągnęło od nich wilgocią i dostawał dreszczy jak ta jego sąsiadka Osika. Skupił się w sobie, poszperał w wewnętrznych słojach i ujrzał mgliste wspomnienie czegoś, co zdawało się być odpowiedzią na obecność nieprzewidzianej latorośli.
Dąb, zanim się odezwał, dumnie rozprostował gałęzie, czym całkiem niechcący strącił Dzięcioła, który niefortunnie spadł w poniżej rosnące choinki.
– Wielkie dzięki, Dąb! – wydukał Dzięcioł i już więcej nie wydał z dzioba dźwięku.
– Braci leśna… – Dąb już wiedział, że źle zaczął. Teraz mu tu wszystkie feministyczne chlorofile zaczną zarastać okolicę i protestować zgniłą zielenią. – Brać i... leźć na oślep nie wypada – poprawił się szybko.
Szyszka skuliła się w sobie „Staremu palma odbiła, trzeba będzie znowu opłacić lisy, żeby się nie wściekły i nie zbuntowały innych”.
– Na początek chciałem się z wami podzielić tą starą mądrością – kontynuował zadowolony z siebie Dąb, jako że udało mu się wybrnąć obronną gałęzią i uniknąć jałowcowej dyskusji. A może po prostu nowa istota wzbudzała takie emocje, że nikt prócz Szyszki nie zauważył gafy. – Natchnęła mnie ona do rozwiązania w sprawie nieznanego gatunku, jaki pojawił się w naszym lesie.
Szyszka odetchnęła: „Nie jest najgorzej, trochę drewniana ta gadka, ale na razie idzie bez sęków”.
– Otóż pamiętam, jak swego czasu, kiedy byłem jeszcze młodzikiem, a was jeszcze nie obsadzili na stanowiskach, mój wzrok sięgał daleko aż po horyzont. Tam, gdzie dziś kończy się nasze władanie i zaczyna bezlas, też było życie. Marne, niskie i niedorozwinięte, ale za to ładnie pachniało. Kiedy wiały ku mnie wiatry, czasem niosły słodkie aromaty i brzęczenie pszczół. Myślę, że nie jest to pszczoła, tylko to drugie, pachnące. Moi drodzy, mamy tu do czynienia ze skutkiem nieskoordynowanej pod…yhm...róży wiatrów i trzeba nam będzie tego malucha przyjąć pod nasze gościnne zielone sklepienie, a także podzielić się resztkami wody, jakimi dysponujemy.
– Co on powiedział? Że z czym mamy do czynienia? – zaczęła szumieć cała młodsza generacja liściasto-iglasta. – Głuche to jak pień – odpowiedziały lepiej słyszące puchacze. – Z różą, z różą wiatrów mamy do czynienia!
– Róża wiatrów?! – nastroszyły się sikorki. Konwalie za to zdębiały. Nie mieściło im się to w ich niewinnie białych dzwonkach. Znały wiatr z lekkich muśnięć, ale z takiego dotyku dreszcz wynikał, a potem śliczna, mała konwalijka, ale żeby jakaś róża?! Co to właściwie jest róża?
Tymczasem Dąb zmęczył się już swoją przemową, więc szepnął tylko Szyszce, żeby przejęła dalszą administrację. Ma być warta i strażnicy na wypadek, gdyby któremuś się zachciało łyko sprawdzać albo zaglądać, gdzie nie trzeba. Miałby potem za swoje. Nadleśnictwo zaraz by mu przysłało szarańcze, plagi albo inną zarazę za pogwałcenie praw gatunków samosiewnych. Już i tak mieli za swoje z tą suszą.
Szyszka natychmiast wzięła się do roboty. Najpierw otoczyła roślinkę kordonem sosnowych ziomków, skropiła dwoma kroplami rosy na znak ochrzczenia imieniem Róża, nazwiskiem Wiatrów, następnie wyznaczyła kolejne gatunki na kilkugodzinne warty. Od rana Róży strzegła flora, przede wszystkim wszędobylskie bluszcze. Żmija podstępem chciała się znaleźć w tej grupie, jako argument wysuwając fakt, że też pełza, ale Szyszka kazała jej spadać na drzewo, czym rozzłościła Osikę. Od południa fauna stąpająco-skacząca. Jak się okazało, że warta polega na obserwacji w ciągłym ruchu, część leniwców i żab zaczęła pełzać jak Żmija, aby uniknąć obowiązku. Od zachodu słońca in-sekty - te, noszące swą nazwę nie bez powodu, natychmiast założyły fanatyczne ugrupowania i zaczęły jakieś burczenie i bzyczenie, uznając Różę za swojego duchowego przywódcę; mszycom zresztą nigdy nie przeszło. Po północy pałeczkę przejmowała fauna fruwająca z Orłem w koronie Dębu na czele.
Pierwszego dnia warty nikt nawet nie śmiał się ruszyć ze swojej pozycji. Strażnicy wytężali słuchy i rozwijali pędy, ale oprócz pęcznienia bulwy i zaostrzania się igiełek nie działo się nic, czego wcześniej by nie znali. Napięcie powoli zaczęło opadać, a trzeciego dnia trudno było odróżnić wartę od zwyczajnego stanu uśpienia, jaki ogarnął las od początku suszy.
– Zobacz, zobacz, mała rozchyla płatki…
Szept przetoczył się przez cały las.
– Kto mówi? – zerwał się rozbudzony bluszcz.
– Mowa trawa – odpowiedział Dzięcioł, który przejął ostatnią wartę od Orła i do tej pory trzymał dziób w ciup.
Kto mógł, przybiegł co sił w skokach, nóżkach i łapach, reszta przypełzła bądź napuściła żurawia, żeby rozpuścił później wici. Na chwilę wszystko zamilkło i patrzyło, jak w promieniach wschodzącego słońca, wydłużona bulwa na końcówce przeciwległej do korzeni zaczęła pękać niczym skorupka kasztana i ukazywać purpurę tak intensywną, że nawet soczystość zieleni poczuła się zagrożona.
Róża rozkochała w sobie wszystkich. Dopieszczały ją wszelka fauna i flora, chłonąc każde drgnienie jej purpurowego płatka. Kokietowały ją wszystkie wolne rodniki, obiecujące sporofity i bogate wielokomórkowce, strosząc piórka, jeżąc się i stając dęba, a nawet dzieląc się resztkami kropel rosy i innych soków pochodzenia roślinnego z podwójnego tłoczenia. Matka żywica co rusz wyciskała kolejne drobiny wilgoci z Osiki, aż ta stała się cała o! sina. Róża pozostawała piękna i zarumieniona w cieniu Najstarszego i Osiki, szczycąc się myślą o tak ważnych protektorach. Jednak po pewnym czasie nawet ona zaczęła odczuwać pragnienie, a nawet dwa: wody i otwartej przestrzeni.
– Jak długo radzicie sobie bez wody? – zapytała aksamitnym głosem Szyszki, na co ta najpierw zaszyła się w sobie i dopiero po dłużej chwili odpowiedziała.
– Nie radzimy sobie wcale. Naradzamy się tylko w Radzie Wybornej i nie dochodzimy do żadnych wniosków…
– W Radzie Wybornej? – dopytała Róża.
– Tak jest, wybieralnej radzie tego boru – wydeklamowała Szyszka. – Jej stałym i dożywotnim przewodniczącym jest Dąb. Zasiada w niej również Orzeł, bo ma najlepszy ogląd z góry, Prawdziwek, bo ma za sobą całą grzybnię i pleśń, a ci to potrafią każdego rozłożyć na czynniki pierwsze, oraz Dzik, bo ma takie ciosy, że nikt mu się nie sprzeciwi. Od początku lata zachodzą odpowiednio w koronę, głowę, kapelusz i ryj – wybacz, poprawność biologiczna – jak przetrwać kolejny dzień, ale nawet ci, których korzenie sięgają najgłębiej nie są już w stanie dłużej wyżywić siebie i reszty leśnego narodu.
– To bardzo smutne. Moje ciernie są wobec tej sytuacji za krótkie. Czuję, że wydłużają się w... cierpienie. Przygarnęliście mnie pomimo takich trudów, chciałabym się jakoś odwdzięczyć. Moja pamięć genetyczna mówi mi, że potrzebne nam są ryby.
– Ryby?! – zamruczał Dąb.
– …by? – natychmiast pociągnęła temat bystra Szyszka.
– By sprowadzić wodę! – dygnęła elokwentnie Róża. – Nie ma ryby bez wody. Rozumiecie.
– Nie chcę wyjść na osła – zachrumkał przyczajony w krzakach Dzik – ale co to są ryby?
Róża troszkę straciła rezon, ale Dębem szargały już wspomnienia, aż mu się cała korona przekrzywiła: – Ryby, Dziku, to są grzyby bez g, czyli gadania, i bez z, czyli zgnilizny.
– Nie przesadzaj, Dąb, bo ciebie przesadzą – rzucił spod ronda Prawdziwek i splunął siarczyście tak, że mu się trzonek obruszył – przysięgam na blaszkę mojej mamy, że jak się z tych słów nie wytłumaczysz, to załatwię ci grzybicę!
– Zdjąłbyś chociaż kapelusz, jak już grozisz Najstarszemu, opieńku ty jeden – do boju rzuciła się Szyszka.
– O-o-opieńku do mnie mówisz, odpadzie drzewny! – zaatakował Szyszkę Prawdziwek.
– Przestańcie, przestańcie! – krzyknęła rozpaczliwie Róża – bolą mnie od tego kolce i więdną mi płatki. Dębie, wytłumacz im proszę, bo ja czuję, że ryby to jedyne rozwiązanie, ale mówi mi to tylko moje wewnętrzne łyko, nie potrafię wytłumaczyć dlaczego.
– Twoje wewnętrzne łyko jest zaskakująco mądre, Różo. Niskie gatunki bywają doprawdy nieprzewidywalne – zadumał się Dąb i szumem najstarszych w lesie liści uspokoił wzburzoną leśną brać. Yhm, wspólnotę, poprawił się w liściach. – Dawno, dawno temu, kiedy wiatry gnały ku mnie od strony bezlasu i przynosiły brzęczenie pszczół i zapach małych, niedorozwiniętych łodyg o kolorowych czubkach, widziałem też w oddali rzekę, bez której te krótkorzenne podrostki padałyby jak kłody. W tym stałym źródle wody pluskały się nieme fauny bez nóg i bez zgnilizny. To były ryby.
– Fauny? Chyba fauna? – przebudziła się z zasłuchania Szyszka. – Stary znowu struga wariata – westchnęła.
Tymczasem w Dęba jakby wstąpiły nowe siły.
– Rządek śmiałków niech tu szybko przede mną wyrasta! – zakrzyknął nagle cały rozbudzony. – Tylko takich z korzeniami na wierzchu, bo trzeba będzie iść do bezlasu, chyba że się który ukorzeniony szczególnie wyrywa do tej dalekiej podróży. Wyślemy poczet do bezlasu z prośbą do ryb, żeby przyszły ze swoją bystrą wodą.
– Zaraz, zaraz, Dąb, nie tak szybko – zaprotestował Prawdziwek – taką wyprawę trzeba przegłosować. Nie wyślę swoich podgrzybków w nieznane. Wiadomo, z jaką zgnilizną przyjdzie im się borowikować? Orzeł, co ty tam widzisz z tej góry?
– Widzę mysz, przez pole mknie, a kysz, czego grzybie głupio rżysz, nie rozumiesz czyż?
– Nie no, ten znowu na haju – załamał się Prawdziwek – Orzeł, zszedłbyś trochę z tlenu, chociaż przed Radą! Dziku, a co ty sądzisz o pomyśle Dębu?
Dzik prychnął i czknął, a na koniec zaparł się milcząco w sobie, na co Dąb dumnie wypiął korę i triumfalnie, acz dobrolistnie uznał dyskusję za zamkniętą.
– Wszyscy chcemy wody. Nie ma się co martwić o nieznane niebezpieczeństwa, skoro najbardziej grozi nam to, które uczyni z nas, jak każdy wie, wióry.
– Wiewióry?! – jęknęła cała roztrzęsiona Osika – nie dość, że będę oschła, to jeszcze kity chcą mi przyprawić? Deszczu, deszczu, czemuś mnie opuścił? – zaszlochała na sucho.
– Ja pójdę – oznajmiła niespodziewanie Róża. – Choć pokochałam was wszystkich szczerze i opiekowaliście się mną najczulej, nie tutaj jest moje miejsce. Pójdę do bezlasu, poszukam miejsc usłanych takimi jak ja, bo tam właśnie są ryby i ich bystra woda. Powiem im o waszej dobroci i poproszę o pomoc.
Ustalili szybko, że aby uniknąć zapalenia korzonków, na czas podróży owiną wstydliwe części Róży mieszanką gleby i liści babki, a następnie na zmianę i międzygatunkowo będą ją nieść do skraju lasu.
– Najtrudniej będzie ją przesadzić przez rów oddzielający nas od bezlasu, ale pogadajcie z borsukami, one specjalizują się w przerzutach, na pewno mogą załatwić jakieś przejście przez zieloną granicę – radził zatroskany Dąb.
– Nie martw się, Dębie – uspokajała go Róża – jak już się znajdę między swoimi, zaraz zapuszczę korzenie, a wzmacniać mnie będzie myśl o waszej przyjaźni. Obiecuję wam, że nie spocznę na laurach, nim nie przekonam ryb, aby zechciały zamieszkać w waszym borze.
– Niech ci gleba lekką będzie, Różo, nasza przyjaciółko. Nie zapomnimy cię!
W godzinie pożegnania pąsowej Róży w cieniu Najstarszego Dębu i Osiki zgromadziły się wszystkie leśne gatunki, rodziny i królestwa i z drżeniem mitochondriów obserwowały ostatnie mignięcia czerwieni między drzewami, gdy pierwsze wilki unosiły Róże poza zasięg ich czułek, wypustek i łapek. Przez tyle dni była ich dystrakcją, teraz stawała się nadzieją.
Mijały długie dni i o Róży coraz trudniej było pamiętać wobec palącego tematu suszy. Nawet echo na ten temat przycichło. Z trudem gasili pragnienie, z jeszcze większym trudem radzili sobie z kolejnymi pożarami, które wybuchały znienacka. Wygłodniałe języki ognia lizały z apetytem całe leśne podłoże; alarm „chrust gore!” był już na porządku dziennym. W ósmym lesie świata zapanowała trwoga…
– Zaschło mi w łyku – wycharczała Pokrzywa.
– No, widzę, aż cię wyprostowało! – wychrypiał Porost.
– Odrosty ci zwiędły – współczująco wyskrzeczał Skrzyp.
– Przestań rzępolić – zgasiła go oschle Szyszka.
– To nie ja! To coś innego szeleści!
I rzeczywiście. Resztką enzymów skupili się na szemrzącym dźwięku dochodzącym gdzieś z bardzo bliska. Szmer rósł i rósł… aż stał się… skroplony, mokry, zalewający, wręcz entuzjastycznie wodny, aż zmył z nich ostatnie suche poty prawdziwą słodką kąpielą rzecznej wody!
– Cześć chłopaki! – przywitała się Róża płynąca na grzbiecie czegoś bez głosu i bez zgnilizny. – Panie niech się nie denerwują, po prostu do chłopaków mam słabość. To jak popływamy sobie razem? Poznajcie moją nową kumpelę – oto Płotka. W bezlesie ma chłopaka Kotka. A ten różowy optymista tam to Łosoś, podobno daleki kuzyn waszego Łosia. No coście tak zbaranieli?! Przecież mówiłam wam, że wrócę!
Co tu dużo gadać. Róża trafiła do bezlasu. Tam dowiedziała się, że to łąka na skraju tajemniczego boru. Była to nowa terminologia, którą opanowała szybko, jako że bystra z niej była Róża. A że podobieństwa się przyciągają, natychmiast zaprzyjaźniła się z równie bystrą Rzeką i jej rybami. Rzeka, choć sama w sobie chętna była do współpracy, bez entuzjazmu odnosiła się do myśli, by odejść od swojego koryta, bo po pierwsze mogła się zgubić, a po drugie mogło ją od tych zmian pokręcić w nurcie. Róża opowiedziała wówczas rybom o ich sławie w wielkim lesie i poprosiła o pomoc w przekonaniu wody. Ryby zadowolone z krążącej o nich opinii i wzruszone losem lasu wyznaczyły Rzece nowy nurt – na przedzie wystawił swoich olimpijskich pływaków: Okonia z błyskającym Welonem i rzuciły hasło na samo dno: „Wodo, śledź ten znak!”. Rzeka, która uwielbiała grać w „ucho od śledzia” i w „dwa okonie”, natychmiast rzuciła się za Welonem i nim zdążyła się zmeandrować, trafiła do nowego koryta między drzewa w leśnej dziczy.
– Piękna Różo, z ciebie to jest bestia! – zachwycił się skąpany w słońcu i falach rzecznych Dąb.
– Cśśś, nie prowokuj naszej biednej Osiki, Dębie. Biedaczka najpierw dostała dreszczy rozkoszy w tej kąpieli, a teraz szczęka liśćmi z nadmiaru wrażeń i przemoczenia. Ze mnie żadna bestia, tylko szczęściara. Jak się przeglądałam w tafli Rzeki, wypadł mi mój mleczny cierń. Całą scenę obserwowała Opłotka. Była przekonana, że jestem jedną z nich, tylko ktoś mnie obgryzł i zostały ze mnie ości, takie ich łyka, wiesz. Jak się okazało, że mam głos i trochę gnijące korzenie, to się zorientowała, że żadna ze mnie chuda ryba, tylko coś, co oni tam nazywają kwiatem. Opłotka jest bardzo tolerancyjna i ciekawa świata, dlatego nietrudno ją było przekonać do pomocy.
– W mojej mocy za to leży wynagrodzenie tobie i rybom waszej dobroduszności. Szyszko, leć po pióro do Sowy, będzie DEKRET.
– Wypraszam sobie to de – zagulgotał Kret z mokrą głową, który niespodziewanie wynurzył się nie spod ziemi, lecz spod wody jak jakaś wydra.
– O rety, Kret, coś się tak wydarł, jakby ci ktoś zrobił wodę z mózgu – zatrzepotała łuskami Szyszka – Dębie, mam tu trwalsze od Sowiego pióra dłutko, dekretuj!
– Otóż, bracia i siostry... I ryby! – dodał szybko, bo nie umiał jeszcze przyporządkować tej nowej formy życia do rodzaju. – W następstwie cudu, jaki wydarzył się w naszym borze, pragnę wprowadzić nową zasadę do naszego wewnętrznego regulaminu poszycia, gatunków samobieżnych i gatunków wyższych. Od dziś nasz las otwiera się na wszystkie kwiaty, ryby i ich wody. Zwrócę się teraz do członków Rady Wybornej o formalne przegłosowanie mojego wniosku. Orle?
– Słyszę twą mysz – myśl, świr, świr nie żeś, ptasi ród widzi cud, pragnie wód, cud, cud, tak, tak.
– Orzeł czy raszka, tak samo świergolą… – wymamrotała Szyszka.
– …Prawdziwku?
– Yhm, więc tak, w imieniu wszystkich kapeluszników, którzy brzydzą się na samą myśl o pożeraniu innych gatunków i za jedyną dopuszczalną formę pożywienia uznają wchłanianie wyłącznie tego, co się przed nimi samo rozłożyło, popieram wniosek – wykrzyknął radny i strzelił piruet na trzonku.
– Dziku?
– Mogą tu być na krzywy ryj – chrząknął z dziką elegancją, po czym wytarzał się od kopytek po kły w luksusie dawno nieobecnego w lesie błotka.
– …wy ryj – pośliniła Szyszka dłutko, i wystrugała złotą zgłoską ostatnie słowa nowelizacji regulaminu w starej tablicy z białego dębu.
Od tego dnia nie było już rowu między lasem a łąką, wypełniła go Rzeka, która stała się stałym elementem każdego boru, nie tylko ósmego na ósmej górze świata. Kwiaty częściej zaczęły wybierać las na swoje siedlisko, z czasem tworząc swoje własne leśne enklawy, nazwane tam dla odróżnienia przesiekami. Co do róż – cóż, te pozostały na swym dawnym terytorium. Uznały, że las wygląda znacznie piękniej, kiedy patrzy się na niego znad Rzeki, poza tym ich uroda musi się przeglądać w niczym nieprzesłoniętym niebie. Od czasu do czasu jednak pozdrawiały swoich dużych przyjaciół, posyłając im wraz z wiatrem i brzęczeniem pszczół ich kwieciste aromaty. I wszystkie gatunki żyły odtąd długo i w szczęśliwości, w poszanowaniu różnorodności i wszystkich innych ości.
KONIEC
Bruksela, listopad 2013 r.
________________
Aniu, urzekłaś mnie tą plątaniną słów i kontekstów. Czytałam i mój mózg nie nadążał, ciągle łapałam się na tym że nie zauważyłam gry słownej w zdaniu wcześniej. Czasami wybuchałam chichotem dwa zdania dalej. Aż w końcu zaczęłam sama wymyślać kolejne zestawy sformułowań nie skończywszy czytać, co doprowadzało mnie do tego co działo się w zdaniu wyżej :P
OdpowiedzUsuńMadziu, wielkie podziękowania za czas poświęcony na lekturę. Tak to już jest z tym językiem polskim - jak człowiek raz wejdzie do lasu, to sformułowania rosną mu w głowie jak grzyby po deszczu :-) Bardzo chętnie kiedyś posłucham Twoich sformułowań!
Usuń